wtorek, 1 marca 2016

Niestety ferie już za nami, ale pogoda za oknem sprzyja wspominaniu...

Dzisiaj publikujemy wspomnienie z wypoczynku zimowego napisane przez uczennicę naszej szkoły.



Jeden dzień z ferii.



Całkiem niedawno, a konkretnie 13.02.2016, wraz z rodziną przebywałam w Wierchomli, gdzie znajduje się stok narciarski.


Tego dnia, wcześnie rano, wszyscy mnie obudzili śpiewając ,,Sto lat''. Zdziwiłam się bardzo, ponieważ moje urodziny są 14 lutego, a nie 13.
- Jutro nie każdy będzie mógł ci złożyć życzenia-wytłumaczyła mama.
Następnie zaczęli obdarowywać mnie wspaniałymi prezentami. Na śniadanie dostałam kawałek lodowego tortu, na którym było 13 świeczek i który sama pokroiłam. Po uczcie ciepło się ubrałam, ponieważ miałam już jeździć na stoku. Założyłam buty do snowboardu, gdyż mniej ocierały od butów narciarskich.


Razem z Kasią i Markiem wjechałam wyciągiem. Zaczęliśmy zjeżdżać. Za pierwszym razem towarzyszyli mi przez cały czas, ale za drugim pojechali szybciej, bym w spokoju uczyła się balansowania na desce. W spokoju zjeżdżałam w dół. Robiłam zakręty, minęłam chatkę z ogniskiem, oraz ,,balonowe miasteczko radia Zet i Atomica'', gdzie odbywały się konkursy... Byłam prawie na samym dole, gdy nagle minęli mnie bardzo szybcy snowboardziści. Chciałam jak oni robić tak szybkie zakręty. Szło mi dobrze... ale nagle straciłam równowagę... i upadłam do tyłu...

Przeleżałam 5 minut nie wiedząc czy mogę wstać, czy wszystko mi działa, czy nie mam nic złamanego... Po tym czasie usiadłam. Bardzo bolała mnie prawa ręka, ale nie puchła, tylko była czerwona w miejscu, w które uderzyłam się upadając. Najgorsze było to, że nie mogłam nią poruszyć w żadną stronę. Okładałam ją śniegiem, który wcale nie wydawał się być zimny. Po kwadransie czekania, zobaczyłam Kasię, a za nią Marka. Wołałam ich, ale widocznie nie usłyszeli. Gdy mnie minęli, wstałam i powoli, ostrożnie zjeżdżałam w dół. Na szczęście udało się bez przeszkód. Następnie zaczęłam szukać Kasi i Marka. Na moje nieszczęście nie było ich, znów się wciągnęli. Usiadłam i łkając czekałam następne pół godziny. Gdy znów ich zobaczyłam, poprosiłam moją siostrę, by zadzwoniła do taty, bo boli mnie ręka i nie dam rady dalej jechać. Zrobiła tak, lecz uprzednio zapytała się mnie, czy aby na pewno nie dam rady zjechać ze stoku na nartach. Stanowczo odparłam NIE.

Gdy tata przyjechał, wsiadłam do samochodu i pojechaliśmy najpierw do domu, a stamtąd wujek i mama zawieźli mnie do szpitala w Nowym Sączu. Najpierw trafiliśmy do jakiegoś nieczynnego, ale potem dojechaliśmy do tego prawidłowego, gdzie po zapisaniu czekaliśmy około dwóch godzin. W poczekalni nie tylko ja coś złamałam. Chociaż tylko ja na snowboardzie (reszta na nartach). Następne wydarzenia rozegrały się błyskawicznie. Pan doktor zawołał mnie i zapytał, gdzie konkretnie boli. Odpowiedziałam, że w okolicach nadgarstka. Poszliśmy na rentgen. Potem znów trochę poczekaliśmy i znów doktor mnie zawołał. Pokazał zdjęcie złamania i polecił pielęgniarce, aby zagipsować ,,na zegarek". Udaliśmy się do gipsowni. Tam lekarz pięknie zagipsował moją rękę półgipsem, zużywając 3 rolki bandaży. Następnie dostaliśmy skierowanie na kontrolę po tygodniu i udaliśmy się do domu.

Tam musieliśmy oddać część bagaży Mariuszowi, Kasi i Markowi, którzy mieli już jechać do Grodziska. Dzięki temu mieliśmy miejsce, by zabrać 7 osób i pozostałe bagaże. Następnie pożegnaliśmy się i życzyliśmy bezpiecznej podróży. Wieczorem wszyscy bardzo zmęczeni poszliśmy spać.

Zdarzenia tamtego dnia były zarówno fantastyczne jak i straszne. Gdybym miała wybór, którą część dnia chciałabym przeżyć ponownie, zdecydowanie wybrałabym ranek, chociaż gdyby zastanowić się głębiej, późny ranek nie był aż taki zły.


                                      


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz